Strony

poniedziałek, 3 lutego 2020

Stray Souls: Rozdział 4

Pierwszy cios


Siedemdziesiąty drugi dzień Sporu Smoczej Głowy dobiegł końca. Słońce już dawno skryło się za horyzontem, ale ulica, którą biegłam, wciąż była pełna ludzi. Zarówno żywych, jak i martwych. Starałam się nie patrzeć na nieruchome, zakrwawione ciała tak gęsto zaściełające asfalt. Bałam się, że mogłabym rozpoznać którąś z tych zastygłych w ostatecznym grymasie masek, w jakie przemieniły się twarze zmarłych.

Wiedziałam, że nie powinno mnie tam być. Parę godzin wcześniej matka wyraźnie zakazała mi wychodzenia z domu, a już tym bardziej zbliżania się do tego miejsca. Wiedziałam, że wścieknie się, bo znowu jej nie posłuchałam. Ale nie mogłam już dłużej usiedzieć na miejscu. Nie potrafiłam w takiej chwili pozostać w bezpiecznych czterech ścianach, nie wiedząc, co z nią i z Shinem. Dlatego gnałam samotnie przed siebie, pomimo strachu i braku tchu. Choć serce waliło mi w piersi, a zmęczone mięśnie protestowały z każdym kolejnym krokiem, zmuszałam nogi i płuca do dalszego wysiłku. Musiałam ich znaleźć. Wiedziałam, gdzie powinnam szukać i w duchu modliłam się, by rzeczywiście tam byli. Cali i zdrowi. Tylko to się liczyło. Mogłam potem dostać szlaban, mogli się wściekać i na mnie krzyczeć. Nie dbałam o to.

— Hej, co ty tu robisz? — zawołał za mną jakiś mężczyzna, gdy niemal na niego wpadłam. — Stój!

— To nie plac zabaw!

— Zabieraj się stąd!

Ignorowałam te głosy. Nie zamierzałam ich słuchać. Byłam zajęta gorączkowym rozglądaniem się wśród ludzi. Żywych ludzi.

W końcu dobiegłam do celu. Zdyszana wpadłam na rozległy plac i z przerażenia zachłysnęłam się chłodnym, wieczornym powietrzem. Wiedziałam, co wydarzyło się tego dnia, a mimo to nie byłam przygotowana na widok, który zastałam. Z siedziby Portowej Mafii pozostały zaledwie ruiny usłane zwłokami. Budynek zawalił się doszczętnie. Wszędzie walały się tony gruzu i szkła, pomiędzy którymi kręcili się kobiety i mężczyźni ubrani na czarno. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że wypełniali swoje zadania z kompletną obojętnością. W rzeczywistości wszyscy byli wstrząśnięci zaistniałymi wydarzeniami i dobrze o tym wiedziałam. Nie sądziłam, żeby ktokolwiek przewidział, jak wielkie straty mafia poniesie tego dnia. Nikt nie był gotowy na tak ogromny cios.

Walcząc z mdłościami, gorączkowo przeczesywałam teren wzrokiem. Musieli tu być. Po prostu musieli. Nie mogło być mowy o innej opcji. I wreszcie mój wzrok spoczął na jednej z sylwetek, których szukałam.

— Mamo! — zawołałam, rzucając się w jej stronę, nie zważając na okrzyki protestu mijanych ludzi.

Usłyszawszy mój głos, kobieta odwróciła się w moją stronę, a na jej pięknej twarzy odmalował się szok.

— Co ty tu robisz? — zapytała ostro. Była blada i wyglądała na zmęczoną. Ubranie miała przykurzone i poplamione, z wysoko upiętego kucyka wymykały się pojedyncze kosmyki. Lecz była cała i to właśnie było najważniejsze. — Przecież mówiłam ci, żebyś została w domu.

— Wiem. — Oparłam dłonie na udach i pochyliłam się do przodu. Łapczywie zaczerpywałam powietrza, o które tak dopominały się moje płuca. — Ale nie mogłam… Nie mogłam tak po prostu siedzieć na tyłku, kiedy wy… Kiedy nie wiedziałam, co z wami. Przepraszam.

Wyprostowałam się. Mama wpatrywała się we mnie bez słowa. Wyglądała tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała, jak to zrobić.

— No właśnie, gdzie Shin? Wszystko z nim w porządku?

Przez jej twarz przebiegł nagły skurcz. Odwróciła wzrok, a usta zacisnęła w wąską linię. Nie spodobało mi się to.

— Mamo? Co z Shinem? — zapytałam ponownie, czując jak lodowaty niepokój wpełza do mojego serca.

— Shin… — Spojrzała na mnie oczami błyszczącymi od zbierających się w nich łez. Jednym krokiem pokonała dzielącą nad odległość i objęła mnie ramionami. Jej głos zadrżał, gdy wypowiedziała kolejne słowa. — On nie żyje, Ai.

Nie. To niemożliwe. Musiałam się przesłyszeć.

— Gdzie jest Shin?

— Skarbie…

Uścisk mojej matki był silny i ciepły, taki, jak uwielbiałam. Lecz w tej chwili nie mogłam go znieść. Wyrwałam się z jej ramion i po raz kolejny rozejrzałam po placu.

— Gdzie on jest? — powtarzałam niczym mantrę. — Gdzie?

Matka zawahała się i wykonała nieznaczny, może bezwiedny ruch głową, co nie uszło mojej uwadze. Powędrowałam za jej spojrzeniem, a wtedy dostrzegłam ufarbowaną na niebiesko czuprynę, którą wszędzie bym poznała. Od razu rzuciłam się biegiem w tamtą stronę, ignorując protesty mamy.

— Ai, nie!

Zatrzymałam się tuż przy nim. Miał zamknięte oczy. Wyglądał jakby spał. Pewnie został ranny i musiał odpocząć. Tylko dlaczego leżał w do połowy zapiętym, czarnym worku? Żeby było mu cieplej?

— Szukałam cię.

Nie odpowiedział. Nawet nie drgnął. Czubkiem buta delikatnie stuknęłam w jego ramię.

— Shin, frajerze, nie ignoruj mnie.

Zero reakcji.

Kucnęłam, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Człowiek leżący przede mną jednocześnie był i nie był moim bratem. Jego oczy pozostawały zamknięte, skóra nienaturalnie blada, a pierś nieruchoma. Liczne kolczyki w uszach lśniły blado w świetle pobliskiej latarni. Przełknęłam ciężko ślinę i dopiero teraz odważyłam się spojrzeć na szkarłatny kwiat, który rozkwitł na jego koszulce, i na maź w tym samym kolorze zlepiającą jego włosy. Chciałam odwrócić wzrok i zarazem nie potrafiłam tego uczynić. Rozumiałam to, co widziałam, ale nie mogłam tego zaakceptować. Nie chciałam. Bo to nie mogła być prawda.

Nie. To było niemożliwe.

Im dłużej patrzyłam, tym mniej widziałam. Pustka, dziwna, przerażająca pustka rozrastała się w moim umyśle. Zamarła w zupełnym bezruchu wpatrywałam się w to, co kiedyś było moim bratem. W duchu błagałam, żeby ktoś obudził mnie z tego koszmaru, ale nikt nie chciał mnie słuchać.

Nagle czyjś znajomy, męski głos brutalnie rozerwał bańkę apatii, w której się zamknęłam. Czas, który jeszcze sekundę temu stał w miejscu, znów ruszył do przodu.

— Ai, chodź. Zabiorę cię stąd.

Nie.

Właściciel głosu ujął mnie pod ramię. Chciał, żebym wstała, ale ja nie zamierzałam ruszać się z miejsca.

— Nie zmuszaj mnie, żebym użył siły.

— Nie zostawię go.

— Ai…

— Powiedziałam: nie! — Ale on już łapał mnie w pasie. Chciałam się wyrwać. Naprawdę. Jednak moje mięśnie zupełnie zwiotczały. Nie miałam w sobie ani grama siły. — Zostaw mnie! Chcę zostać z Shinem!

Nie potrafiłam ustać na własnych nogach, więc mężczyzna praktycznie mnie wlókł. Z każdą chwilą dalej i dalej od Shina, od mojego brata. Niebieskie kosmyki już niemal całkowicie zniknęły mi z pola widzenia. Wbiłam paznokcie w obejmujące mnie ramiona i otworzyłam usta do krzyku. Lecz wtedy tuż przy moim uchu rozległy się słowa, które odjęły mi mowę i sprawiły, że cały mój dotychczasowy świat rozbił się na miliony malutkich kawałeczków.

— Shina już nie ma, skarbie. — A potem jeszcze raz, burząc wszelkie pozostałości, wyrywając ostatnie zalążki nadziei. — Shina już nie ma.

🌘🌘🌘

— To tyle. — Opuściłam głowę. Musiałam zamrugać kilkakrotnie, by na dobre wyrwać się swoim wspomnieniom. — Tyle wiem, tyle widziałam.

Ku mojemu zdziwieniu, jako pierwszy odezwał się Atsushi.

— Ale skąd w takim razie przypuszczenie, że to pan Dazai jest winny? Skoro nie widziała pani samego… zajścia.

— Tak mi powiedziano. Jeszcze tego samego dnia podsłuchałam rozmowę mojej matki z innym członkiem mafii. Rozmawiali o moim bracie, więc zażądałam wyjaśnień. Podobno podpadł czymś Osamu Dazaiowi, więc ten podczas walki użył go jako żywej tarczy, a potem własnoręcznie go dobił, żeby pozbyć się problemu.

Wypowiadając te słowa, świdrowałam wzrokiem znienawidzonego mężczyznę. Kiedy skończyłam, zrobił zakłopotaną minę.

— Nie przypominam sobie, żeby tak to wyglądało. Nie zabiłem wtedy nikogo z naszych.

— Naprawdę myślisz, że uwierzę ci ot tak, na słowo?

— A uwierzyłaś na słowo tamtym ludziom? — wtrącił się milczący do tej pory Edogawa. — W tamtej sytuacji też nie miałaś żadnego dowodu.

— Miałabym nie uwierzyć własnej matce? — Uniosłam pytająco brwi. Może dla kogoś z zewnątrz wydawało się to naiwne, ale ufałam jej w stu procentach. — Nie miała powodu, żeby mnie oszukać.

— Tego nie wiesz.

Zacisnęłam dłonie w pięści i wbiłam paznokcie we wnętrza dłoni. Przez lata nigdy nie zwątpiłam w słowa mojej matki i teraz też nie zamierzałam tego robić bez wyraźnego dowodu. Nie wierzyłam w to, że mogłaby mnie tak po prostu okłamać i to w takiej kwestii. Nie widziałam w tym sensu. Miałam za to świadomość tego, do czego zdolny był Osamu Dazai. Na jego temat krążyły legendy. Ludzie się go bali — zarówno wrogowie, jak i współtowarzysze z mafii. Był znany ze swojego okrucieństwa, nieobliczalności oraz przerażającej inteligencji. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał znaleźć się na jego czarnej liście. I choć nigdy nie poznałam go osobiście, domyślałam się, że byłby w stanie zabić kogoś ze swoich podwładnych. Nie znałam tylko powodu. Bo byłam przekonana, że Shin żadnego mu nie dał. Przecież w końcu… traktował go jak idola.

Podczas gdy ja pogrążyłam się we własnych myślach, trójka mężczyzn opracowywała plan działania.

— Ranpo, pójdziesz ze mną.

— Gdyby nie fakt, że sam nie potrafiłbym stąd wrócić do agencji…

— A ty, Atsushi, zostaniesz tutaj, żeby jej pilnować.

— Ja? Uch… Czy to na pewno dobry pomysł?

Osamu Dazai spojrzał na mnie przeciągle.

— Nie sądzę, by miała sprawiać problemy. Gdyby jednak zaszła taka potrzeba, możesz użyć siły. Ach, to może trochę potrwać, więc jak zgłodniejesz, to skocz do pobliskiej knajpy.

— Ale…

— Spokojnie. Coś mi mówi, że naprawdę nie będziesz miał z nią problemów.

Spojrzenie brązowych oczu na chwilę spotkało się z moim. Miałam wrażenie, że czaiła się w nim pewna groźba, ale nie miałam zamiaru dać się zastraszyć. Z pewnością nie jemu. W końcu zadowolony tylko z sobie znanej przyczyny, detektyw odwrócił się do swojego towarzysza z taką miną, jakby chciał powiedzieć „Widzisz?”.

Potem padło jeszcze kilka zdań, których już jednak nie słuchałam i dwóch detektywów opuściło magazyn, pozostawiając mnie sam na sam z Atsushim.


_______________________
Ten pierwszy post w nowym roku pojawił się dosyć późno, ale mam nadzieję, że warto było na niego czekać ^^

1 komentarz: