Strony

niedziela, 13 października 2024

Więzień labiryntu [recenzja trylogii filmowej]

 Zdarza Wam się czasem taka sytuacja, że chcecie coś obejrzeć albo przeczytać, ale z jakiegoś powodu z tym zwlekacie, a potem, gdy wreszcie się za to zabierzecie, plujecie sobie w brodę, że nie zrobiliście tego wcześniej? Ja tak właśnie miałam z filmową wersją Więźnia labiryntu, której obejrzenie w całości zajęło mi… jakąś dekadę.

Teraz więc, w ramach swoistej rekompensaty dla tej serii, zdecydowałam się zrobić zbiorczą recenzję wszystkich trzech części. Od razu więc ostrzegam, że z tego względu może być ona trochę spoilerowa — ale nie martwcie się, nie zdradzę żadnych naprawdę ważnych szczegółów ani nie będę wytykać palcem postaci, które zginęły.



Tytuł:  Więzień labiryntu (cz. I); Więzień labiryntu: Próby ognia (cz. II); Więzień labiryntu: Lek na śmierć (cz. III)
Czas trwania: 1 godz. 53 min.; 2 godz. 12 min; 2 godz. 22 min.
Premiera: wrzesień 2014; wrzesień 2015; styczeń 2018
Gatunek: thriller, akcja, sci-fi
Kategoria wiekowa: 13+
Pierwowzór: powieści Jamesa Dashnera pod tymi samymi tytułami
Opis: Thriller science fiction, którego akcja toczy się w świecie dotkniętym wielkim kataklizmem. Chłopak, który stracił pamięć, budzi się w niezwykłym labiryncie i wraz z innymi szuka ucieczki z miejsca rządzonego przez tajemnicze siły.
[powyższe informacje pochodzą ze strony Filmweb]

Ostrzeżenia dot. treści: liczne sceny przemocy, śmierć, istoty przypominające zombie, potwory
Zapowiedzi:

Cz. I


Cz. II


Cz. III


Już na wstępie zaznaczę, że nie czytałam (jeszcze) książkowego pierwowzoru Więźnia labiryntu, więc na tę chwilę omawiane tu filmy są dla mnie niezależnymi produkcjami i jako takie będę je oceniać, z oczywistych względów nie dokonując żadnych porównań do powieści.

Więzień labiryntu jest znany jako jedna z tych kultowych dystopijnych serii, na które boom przypadał na drugą dekadę obecnego wieku — często wymienia się go w jednym szeregu z Igrzyskami śmierci (ukazującymi się w latach 2012–2015; nie liczę tutaj prequela z ubiegłego roku) oraz Niezgodną (ukazująca się w latach 2014–2016). Z tego, co pamiętam, wszystkie trzy serie były bardzo popularne wśród ówczesnych nastolatków. Przyznam szczerze, że o ile Igrzyska obejrzałam w całości (Niezgodnej widzieć widziałam tylko jedną część, ale za to przeczytałam książkową trylogię), o tyle w przypadku Więźnia zapoznałam się jedynie z pierwszym filmem (jakoś niedługo po jego premierze). Wiedziałam, że kolejne się ukazują i cały czas miałam w tyle głowy myśl, że będę musiała je kiedyś obejrzeć. I tak oto nadszedł wrzesień 2024 roku (a zatem minęła równo dekada od premiery pierwszej części). Wtedy właśnie zobaczyłam na Netflixie informację, że cała trylogia zostanie usunięta z serwisu wraz z końcem miesiąca — dzięki niej wreszcie zmobilizowałam się, żeby nadrobić zaległości. 

Więzień labiryntu opowiada historię Thomasa — pozbawionego wszelkich wspomnień chłopaka, który pewnego dnia po prostu obudził się uwięziony w dziwnej, jadącej wciąż w górę, windzie. Celem jej podróży okazała się Strefa — miejsce zamieszkiwane wyłącznie przez nastoletnich chłopaków, których łączyły dwa fakty: po pierwsze, poza imionami nie pamiętali niczego na temat swojej przeszłości; po drugie, wszyscy trafili do tego miejsca w ten sam sposób, co Thomas. Chłopak szybko przekonuje się, że Strefa jest swego rodzaju więzieniem — z każdej strony otaczają ją ogromne mury, za którymi znajduje się śmiertelnie niebezpieczny labirynt. W związku z tym, jedną z podstawowych zasad jest bezwzględny zakaz wstępu do labiryntu dla wszystkich, poza wąskim gronem Zwiadowców — najszybszych i najsilniejszych Streferów, którym powierzone zostało zadanie jego zbadania i odnalezienia ewentualnej drogi ucieczki. Wszystko jednak zaczyna się zmieniać po przybyciu Thomasa, a sam chłopak, wskutek splotu różnych, nie do końca szczęśliwych, wydarzeń, staje na czele grupy, która wyrusza do labiryntu, by za pomocą nowych wskazówek, odzyskać upragnioną wolność. Do Thomasa dołączają m.in.: Minho — Opiekun Zwiadowców, znający labirynt lepiej niż ktokolwiek inny; Newt — zastępca lidera Streferów; Teresa — najnowsza członkini Strefy i jedyna dziewczyna w jej społeczności. To, czego przyjaciele nie wiedzą podczas wykonywania tej niebezpiecznej próby jest to, że w rzeczywistości labirynt stanowi jedynie początek ich drogi do wolności. Poza murami czekają na nich bowiem kolejne przeszkody. Świat wyniszczony kataklizmem. Pożoga, czyli przerażająca choroba wywoływana przez wirusa atakującego mózg i przemieniająca człowieka w coś na kształt krwiożerczego zombie. DRESZCZ — organizacja, która z krwi reprezentantów młodego pokolenia, w sposób daleki od humanitarnego, chce wytworzyć lek na Pożogę. Thomas i jego przyjaciele zostają więc zmuszeni do nieustannej walki o przetrwanie, i o wolność. 

Pierwszą część trylogii oglądałam z pewną podejrzliwością — pamiętałam, mniej więcej, o czym jest, ale z jakiegoś powodu ubzdurałam sobie, że ginie w niej postać, którą najbardziej lubiłam podczas pierwszego seansu. Wobec drugiej części nadal byłam podejrzliwa, bo nie miałam pojęcia, dokąd ta historia zmierza. Przy trzeciej części byłam już natomiast kompletnie wciągnięta i pochłaniałam ją z niecierpliwością, ciekawa zakończenia. A po skończeniu… praktycznie natychmiast nabrałam ochoty na obejrzenie całej historii od nowa. I całkiem możliwe, że właśnie tym bym się w tej chwili zajmowała, gdyby Netflix nie zdążył już jej usunąć. Jestem trochę zła na siebie, bo przysięgam, że gdybym wiedziała, że tak bardzo mi się spodoba, to obejrzałabym ją już dawno temu. Prawdopodobnie więcej niż raz.

A teraz napiszę coś, co może Was nieco zdziwić po przeczytaniu tych paru poprzednich zdań. Nie mogę powiedzieć, że te filmy są wybitne, ani że świat przedstawiony jakoś szczególnie mnie pochłonął, ani że wyjątkowo polubiłam występujące w nim postacie (no, poza Minho, Minho był świetny). Nic z tych rzeczy. Mamy tu do czynienia z klasyką gatunku: główny bohater jest ponurakiem, do tego zdecydowanie zbyt brawurowym, który w jakiś sposób odstaje od reszty swojego środowiska, do którego niespodziewanie trafia i niemal od razu bierze się za wywracanie do góry nogami zastanego w nim porządku, łamiąc najważniejsze zasady, a jednocześnie jakimś sposobem udaje mu się zdobyć grono wiernych przyjaciół, gotowych skoczyć za nim w ogień. Oczywiście to on zostaje liderem zbuntowanej grupy, która wyrusza na śmiertelnie niebezpieczną misję skierowaną przeciwko złej organizacji, składającej się z dorosłych, chcących poświęcić młode pokolenie w imię wyższego dobra. Naturalnie plan tych złych zapewne (przynajmniej w jakimś stopniu) by się powiódł, gdyby tylko nie ten cholerny smarkacz i jego kumple. Ten cholerny smarkacz ostatecznie zostaje bohaterem, po drodze zakochując się, zdobywając i tracąc przyjaciół, i dorabiając się traumy na resztę życia. Brzmi znajomo? Założę się, że tak, ponieważ pod ten opis sama mogłabym podciągnąć co najmniej kilka innych tytułów.

Za minus serii uznałabym znikomą ilość bohaterek damskich oraz brak, wśród tego wąskiego grona, takich, które mogłabym szczerze polubić. W drugiej i trzeciej części była, co prawda, Brenda, zdecydowanie lepsza od Teresy (na temat której nie zamierzam się nawet wypowiadać), ale nie poświęcono jej uwagi na tyle, by można było ją lepiej poznać. Podobnie w przypadku Harriet i Sonyi — zapowiadały się ciekawie, ale na ekranie pojawiły się zaledwie parę razy.

Nie sądzę jednak by był to problem związany z faworyzowaniem płci męskiej, bo chociaż jej reprezentantów mamy w tej historii pod dostatkiem, to pod względem kiepskiej prezentacji charakterów panuje równouprawnienie. Jasne, niektóre postacie pojawiały się na ekranie zdecydowanie częściej niż inne, więc można było poznać je odrobinę lepiej, ale wciąż nie w zadowalającym mnie stopniu. Nie mówię tu o kwestiach związanych z ich przeszłością, bo ta akurat została ewidentnie celowo zatajona. Mam na myśli fakt, że w większości przypadków bohaterom brakuje głębi i trudno jest opisać ich charaktery chociaż w kilku zdaniach. Jednym z takich znamiennych przykładów jest, według mnie, Patelniak. Występował on we wszystkich częściach, od początku należał do grupy Thomasa i brał udział we wszystkich akcjach, a jednocześnie cały czas pozostawał w cieniu pozostałych postaci. Kiedy zaczęłam o nim myśleć, szybko doszłam do wniosku, że nie potrafię powiedzieć o nim wiele ponad to, że na pewno był postacią pozytywną, lojalną wobec swoich przyjaciół i mającą jakąś smykałkę do sterowania różnego rodzaju pojazdami. 

Moim zdaniem filmy te są tak naszpikowane akcją (którą samą w sobie pochwalę za moment), że zabrakło po prostu czasu na spokojniejsze sceny, w których bohaterowie mogliby porządnie odetchnąć i porozmawiać na tematy wykraczające poza kwestie przetrwania. Gdy tak o tym myślę, to te biedactwa ciągle były w biegu, dosłownie — albo przed kimś uciekały, albo kogoś ścigały, albo z kimś walczyły. Nie mówię, że to źle, bo w końcu o tę nieustanną walkę o wolność chodziło w Więźniu, podobał mi się też fakt, że reżyser się nie cackał i każdą z części trylogii zaczynał z przytupem — w inicjalnej odarty ze wspomnień Thomas odzyskuje gwałtownie przytomność w windzie; w Próbach ognia Thomas zostaje wyrwany ze snu przez Minho, krzyczącego, że muszą uciekać; a w Leku na śmierć mamy już totalnie szaloną mieszankę pościgu, strzelaniny, wybuchów, napadu i odbijania więźnia. Szkoda tylko, że to wszystko odbyło się kosztem pokazania rozwoju postaci oraz zacieśniania się łączących ich więzi. Te aspekty zdecydowanie zasługiwały na więcej uwagi.

Jednak mimo wszystko, filmy z trylogii Więźnia oglądało mi się naprawdę przyjemnie. Dobrze się bawiłam, nie nudziły mnie, sceny akcji przykuwały moją uwagę (pod tym względem szczególnie spodobał mi się początek Leku na śmierć) i zrobiły na mnie wrażenie na tyle, że uznałam, że świetnie oglądałoby się je w kinie. Szczerze interesował mnie również dalszy rozwój wypadków oraz zakończenie całości.

Na moją pozytywną ocenę całej trylogii zdecydowanie duży wpływ miał mój ulubiony element, a w zasadzie — ulubiona postać. Tak, zgadza się, chodzi o Minho. Czyli o człowieka orkiestrę. Jednoosobową armię. Króla sarkazmu. Ktoś Was atakuje? Nie martwcie się, wystarczy dać Minho jakikolwiek przedmiot — broń palną, drewnianą dzidę, coś ostrego — albo trochę wolnej przestrzeni, a Wasz przeciwnik polegnie, nim zdąży się zorientować, z której strony nadszedł cios. A gdyby był wyjątkowo odporny, to Minho już zadba o to, aby dobić go słownie. (Poważnie, ten typ nawet zawieszony głową w dół nad przepaścią nie potrafi przepuścić okazji do wypowiedzenia kąśliwej uwagi). Potrzebujecie lojalnego przyjaciela, który narazi własne bezpieczeństwo, żeby pomóc Wam wydostać się z sytuacji zagrażającej Waszemu życiu? Minho zgłasza się na ochotnika. Mój gust widać nie zmienił się za bardzo w ciągu ostatniej dekady, ponieważ to właśnie Minho polubiłam najbardziej przy pierwszym podejściu do Więźnia, i to właśnie on pozostał moją ulubioną postacią po obejrzeniu całości. 

Spodobała mi się też relacja Minho z Newtem i Thomasem. O ile z Newtem przyjaźnił się odkąd pamiętał, o tyle z Thomasem zaczynał znajomość od zera — i fajnie było obserwować, jak jego podejście względem niego zmieniło się z "jesteś idiotą, który właśnie dał się zabić" na "oczywiście, że skoczę z tobą z okna wieżowca" (nie są to dosłowne cytaty, ale nawiązują do rzeczywistych wypowiedzi i czynów Minho).

Thomas nie był od niego wiele gorszy pod tym względem. Coś, co mnie urzekło w jego postawie, to fakt, że przedkładał przyjaciół ponad swój obiekt westchnień — kiedy okazało się, że dziewczyna, do której ewidentnie coś czuł, wyznawała zupełnie inne wartości i dla osiągnięcia swojego celu była gotowa poświęcić to, co on sam starał się chronić ze wszystkich sił, Thomas odwrócił się od niej i stanął po stronie przyjaciół. Nie próbował na siłę przemawiać jej do rozsądku. A popularny w tego typu historiach wątek rzucania wszystkiego i wyruszania na samobójczą misję ratowania swojej drugiej połówki został przerobiony na równie samobójczą misję ratowania przyjaciela. I to ja rozumiem. Przyjacielskie więzi między bohaterami i ich wzajemna lojalność kupiły mnie zupełnie. 

Swoją drogą, relacja całej tej trójcy, tych Atomówek, jak pozwalam sobie prywatnie określać Minho, Newta i Thomasa, tak bardzo mnie urzekła, że z chęcią obejrzałabym jeszcze jedną część filmu, poświęconą tylko im. Parafrazując jedną z wypowiedzi Minho — cokolwiek to jest, potrzebuję tego więcej.

Od lewej: Ki Hong Lee jako Minho, Dylan O'Brien jako Thomas oraz Thomas Brodie-Sangster jako Newt


Podsumowując, Więzień labiryntu przypadł mi do gustu głównie ze względu na wątki przyjaźni, lojalności oraz postać Minho. Szczerze mówiąc, kusi mnie teraz trochę, żeby sięgnąć po powieściowy pierwowzór. No, dobrze, może trochę bardziej niż trochę. …I może już zdążyłam zorganizować sobie dostęp do pierwszego tomu… W każdym razie — streszczając, za pomocą klasyka, moje wrażenia co do filmów z serii Więzień labiryntu: ja chcę jeszcze raz!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz