Ariana | Blogger | X X

czwartek, 1 lutego 2024

Diabolik Lovers: Bonus IX: Miejsce zwane domem


Dla wszystkich czytelników mojego fanfiction z Diabolik Lovers.

Późnym popołudniem Taneda zatrzymał swoją taksówkę na postoju przy dworcu kolejowym, aby zaczekać na następnego klienta. Wiedział, że w tak dogodnym miejscu znajdzie się on szybko, ale nie spodziewał się, że aż tak szybko. Nie zdążył bowiem nawet zapalić dopiero co wysuniętego z paczki papierosa, gdy zauważył parę młodych ludzi — kobietę i mężczyznę — zbliżających się do jego samochodu. Odczekał chwilę, by upewnić się, że idą akurat do niego, po czym niechętnie schował paczkę z powrotem do kieszeni spodni.

Kobieta zatrzymała się przed drzwiami od strony kierowcy i pochyliła się, aby spojrzeć na niego ponad opuszczoną do połowy szybą.

— Dzień dobry — przywitała się z uśmiechem. — Można?

— Ależ oczywiście, panienko — odparł Taneda, a spojrzawszy na pokaźnych rozmiarów walizkę i torbę podróżną trzymane przez towarzysza kobiety, szybko dodał: — Już otwieram bagażnik. Proszę chwileczkę poczekać.

Pospiesznie wysiadł z samochodu, aby pomóc swoim nowym klientom w załadowaniu do niego bagaży i dopiero wtedy, widząc ich z bliska, jedno obok drugiego, zauważył występujące między nimi podobieństwo, może nie do końca dostrzegalne na pierwszy rzut oka. Oboje mieli niemal ten sam odcień włosów i oczu. Niemal, gdyż w przypadku kobiety wszystkie barwy były jakby bardziej wyraziste — włosy równomiernie czarne niczym najciemniejszy atrament, a tęczówki tak intensywnie niebieskie, że przyciągały wzrok Tanedy nawet z pewnej odległości. Oczy mężczyzny miały bardziej stonowaną, ciemną barwę, włosy z kolei były zdecydowanie jaśniejsze na końcach. Kobieta była też o wiele drobniejsza, przy swoim wysokim towarzyszu wyglądała niemal jak dziecko. Oboje jednak mieli bardzo podobne rysy twarzy i to właśnie na tej podstawie taksówkarz założył, że musi między nimi występować jakieś pokrewieństwo.

Taneda zamrugał, nagle zdając sobie sprawę, że zagapił się na tę pogrążoną w rozmowie dwójkę. Nie mógł wyzbyć się wrażenia, że z taką urodą i z takimi eleganckimi strojami — które wyglądały jakby pochodziły z tej samej kolekcji tego samego projektanta, tak dobrze jego garnitur współgrał z jej sukienką, nie wspominając nawet o praktycznie identycznych płaszczach — mogliby spokojnie pojawić się na okładce jednego z tych kolorowych magazynów, w których zaczytywała się jego córka.

— Naprawdę mogłem cię zawieźć — powiedział mężczyzna w chwili, w której Taneda opuszczał klapę bagażnika.

— Wiem. A ja od początku mówiłam, że przejadę się taksówką.

Towarzysz kobiety westchnął.

— Twój upór jest dla mnie czasem niezrozumiały, ale skoro tego chcesz… Daj znać, kiedy będziesz na miejscu.

— Dobrze wiedzieć, że tylko czasem — odpowiedziała kobieta i, śmiejąc się radośnie, objęła go ramionami. — Oczywiście, że dam. Nie martw się tak, to nie jest przecież wyprawa na drugi koniec kraju.

Mężczyzna nic już nie odpowiedział, gładząc jedynie jej głowę. Niezadowolony grymas, który do tej pory gościł na jego twarzy, ustąpił miejsca łagodnemu, lekkiemu uśmiechowi.

Taneda otworzył i przytrzymał kobiecie tylne drzwi pojazdu, a kiedy z powrotem zajął swoje miejsce przed kierownicą, niespodziewanie stanął przy nim jej towarzysz. Taksówkarz nie zdążył jeszcze zamknąć się w samochodzie, co ten wykorzystał, pochylając się w jego kierunku i zaciskając dłoń na jego ramieniu.

— Proszę bezpiecznie zawieźć moją siostrę na miejsce — powiedział z uprzejmym uśmiechem, jednak coś w tonie jego głosu w połączeniu z dziwnym błyskiem w oku sprawiło, że Tanedzie ciarki przebiegły po plecach.

— O-oczywiście, proszę pana — Taneda zająknął się mimowolnie.

Mężczyzna tymczasem, z wyrazem zadowolenia na twarzy, wycofał się i jakby nigdy nic, odwzajemnił gest siostry, machającej do niego z tylnego siedzenia.

Taneda drżącymi niespokojnie dłońmi zatrzasnął drzwi i przekręcił kluczyk w stacyjce, a wtedy głos zabrała jego klientka.

— Przepraszam za mojego brata. Czasami bywa trochę nadopiekuńczy.

Taneda przełknął ślinę, po czym posłał w jej stronę niepewny uśmiech. Z jakiegoś powodu nie potrafił wyzbyć się dziwnego, irracjonalnego lęku, który ogarnął jego umysł po tym jednym zdaniu wypowiedzianym przez jej brata. Przecież w jego słowach nie mogła kryć się realna groźba, prawda?

— Takie chyba już zadanie braci. Pod jaki adres mam panienkę zawieźć?

Odpowiedź bardzo go zdziwiła. Znał podany przez kobietę adres, ponieważ znajdująca się pod nim posiadłość wraz z jej mieszkańcami, stanowiła swego rodzaju miejską legendę. Taneda nie chciał być wścibski, nigdy nie miał tego w zwyczaju, ale czuł, że musi dowiedzieć się, dlaczego taka młoda, pogodna — a w każdym razie na pewno pogodniejsza od swojego brata — kobieta wybierała się do miejsca owianego tak złą sławą. Włączając się do ruchu, postanowił więc zaryzykować:

— Proszę wybaczyć moją ciekawość, ale mieszka tam może panienki rodzina?

— Hmm… — mruknęła. W lusterku wstecznym, skierowanym częściowo ku tylnemu siedzeniu, coś zamigotało, kiedy poprawiała włosy. — Jeśli wszystko dobrze się ułoży, to już wkrótce będę mogła tak o nich powiedzieć.

Taneda nie miał pojęcia, czy gest, który wykonała przed udzieleniem tej nieco enigmatycznej odpowiedzi, był celowy, czy nie, ale i tak postanowił strzelić:

— Dobrze rozumiem, że jest panienka zaręczona?

— Zgadza się! — potwierdziła z wyraźną radością.

— Gratuluję! — odparł, choć to wyjaśnienie wcale go nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, jego niepokój się wzmógł. — A mogę zapytać, jak długo panienka zna swoją przyszłą rodzinę?

Kobieta zastanawiała się przez chwilę.

— Będzie już z dziesięć lat.

— A… czy słyszała może panienka o pewnych plotkach, które o niej krążą?

— Że są wampirami? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie, zupełnie spokojnie jakby wcale nie rozmawiali o historiach, które mroziły krew w żyłach co strachliwszych mieszkańców miasta. — Że ludzie, którzy raz wejdą do ich domu już nigdy z niego nie wychodzą? Mogę pana zapewnić, że nie warto wierzyć we wszystkie plotki, jakie się słyszy. Jestem w końcu na to dowodem, że niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Mieszkałam tam przez jakiś czas, a teraz jestem tu z panem, cała i zdrowa, prawda?

Złe przeczucia nie opuściły taksówkarza, ale postanowił więcej nie drążyć tego tematu.

 

Niebo zasnute było ciemnymi chmurami, gdy Taneda zatrzymał taksówkę przed bramą prowadzącą do okazałej posiadłości. Zaproponował, że wejdzie na jej teren razem z kobietą, by pomóc jej zanieść bagaż pod drzwi budynku, oddzielone od miejsca, w którym stali, całkiem sporym fragmentem ogrodu. Kobieta obejrzała się przez ramię na ścieżkę wijącą się pośród równo przyciętych krzewów i z cichym westchnięciem pokręciła głową.

— Dziękuję, ale dam sobie radę.

Taneda wrócił więc do samochodu i przez moment odprowadzał kobietę wzrokiem. Nagle gdzieś z głębi ogrodu zaczęła napływać mgła. Mężczyzna nie rozumiał, skąd się brała. W zdumieniu patrzył, jak gęstniała w zastraszającym tempie, coraz bardziej i bardziej, aż po krótkiej chwili, po zaledwie paru mrugnięciach, całkowicie przesłoniła mu widok na oddalającą się kobietę.

Przekręcając kluczyki w stacyjce, taksówkarz przypomniał sobie o słowach brata klientki i na samo to wspomnienie znowu poczuł ciarki na plecach. Powiedział sobie w duchu, że przecież wykonał swoje zadanie, dowiózł kobietę bezpiecznie na miejsce. Nadspodziewanie pełen wrażeń kurs dobiegł końca. Cokolwiek mogłoby się jej przydarzyć po opuszczeniu jego samochodu nie miało już z nim żadnego związku. Mógł co najwyżej trzymać za nią kciuki i wrócić do swojej pracy.

 

Decyzji o upchnięciu tak wielu rzeczy do swojego bagażu pożałowałam po oddaleniu się od bramy o zaledwie kilka metrów. Jako że — wbrew moim cichym nadziejom — nikt nie wyszedł mi na spotkanie, musiałam jakoś sobie poradzić z ciężką walizką, turkoczącą przy każdym kroku postawionym na kostce brukowej, którą wyłożona była ścieżka prowadząca od furtki do głównego wejścia do budynku. Nie to było jednak moim największym zmartwieniem. Co jakiś czas z niepokojem spoglądałam w górę na ciemne chmury niezwiastujące niczego dobrego.

Byłam mniej więcej w połowie swojej wędrówki, kiedy pierwsze, wyjątkowo duże, krople zaczęły skapywać na ziemię.

— Naprawdę?! — zawołałam z oburzeniem ku niebu, po czym zarzuciłam kaptur płaszcza na głowę, mocniej chwyciłam rączkę walizki i pasek torby, i na tyle, na ile było to możliwe, przyspieszyłam kroku.

Deszcz szybko przybierał na sile. Nim dotarłam do drzwi, końcówki moich włosów —tak samo jak wszystko inne, co wystawało spod płaszcza — były mokre. Cóż, nie tak sobie zaplanowałam tę chwilę.

Odetchnęłam głęboko, by choć trochę uspokoić serce, które zaczęło wybijać przyspieszony, nerwowy rytm wskutek nie tylko tego krótkiego wysiłku, ale także stresu i ekscytacji, które ścierały się wewnątrz mnie na samą myśl o tym, co miało nastąpić.

Zastukałam kołatką do drzwi. Odpowiedziała mi cisza.

Zmarszczyłam brwi i zastukałam raz jeszcze. Znowu nic. Obrzuciłam wzrokiem ścianę po obu stronach drzwi, ale nie znalazłam na niej żadnego dzwonka. Czy mnie to zdziwiło? Skądże.

Zastukałam ponownie i odczekałam chwilę, a kiedy nadal nic się nie działo, nacisnęłam klamkę. Drzwi się otworzyły. Westchnęłam cicho i weszłam do środka.

Walizkę i torbę postawiłam na podłodze tuż za drzwiami, które silny podmuch wiatru zatrzasnął za mną z hukiem. Prawie podskoczyłam ze strachu. Przyłożyłam dłoń do klatki piersiowej, biorąc kolejny głęboki oddech, a potem zawołałam w głąb domu:

— Już jestem!

Nasłuchiwałam przez chwilę. Cisza. Przerywało ją jedynie bębnienie deszczu o szyby i wycie wiatru, ocierającego się o grube mury posiadłości. Zdziwił mnie ten brak odzewu. Przecież podałam im konkretne informacje na temat swojego przyjazdu. Wiedzieli, kiedy się mnie spodziewać, więc gdzie się podziewali? Serce ścisnęło mi się na myśl, że mogło wydarzyć się coś złego.

— Halo?! — krzyknęłam głośniej. Ruszyłam pustym, pogrążonym w półmroku holem, a stukot obcasów moich butów rozbrzmiewał nieprzyjemnie donośnie w tej podejrzanej ciszy. — Chłopaki! Jest tu kto?

Jakby w odpowiedzi na moje słowa rozległ się głęboki pomruk rozpoczynającej się burzy. Mimowolnie wzdrygnęłam się na ten dźwięk. Nieważne, ile czasu upłynęło, nadal serdecznie nie znosiłam takiej pogody.

W nagłym rozbłysku światła towarzyszącemu błyskawicy, która rozdarła niebo za ogromnymi oknami rezydencji, dojrzałam postać siedzącą na kanapie ustawionej we wnęce najbliższego korytarza. Widziałam ją jednak tylko przez ułamek sekundy, więc równie dobrze mogło mi się jedynie przywidzieć. Tak przynajmniej założyłabym dla spokoju własnego serca, gdybym tylko akurat nie znajdowała się w tym konkretnym domu.

Ruszyłam dalej.

— Czekaliśmy na ciebie — oznajmił zmysłowy głos, przepływając tuż obok mojego ucha. Jednocześnie coś delikatnie musnęło moje ramię.

Nie odwróciłam się.

Kolejny rozbłysk światła ukazał mi zarys postaci opierającej się o stół, którego piętrzącą się wysoko zawartość przesłaniał jasny materiał.

— Tęskniłaś? — zapytał inny głos, wyraźnie rozbawiony.

Grzmot, który rozległ się w chwili wykonywania przeze mnie następnego kroku, był o wiele głośniejszy od poprzedniego. Burza musiała być gdzieś blisko.

— Trochę ci to zajęło. — Ta skarga dobiegła mnie spod ściany po mojej lewej stronie.

Kolejny krok, kolejny błysk, kolejny głos.

— A było tak cicho… — westchnięcie dobiegło od strony widocznej zaledwie przez chwilę krótszą niż mgnienie sylwetki kogoś usadowionego na szerokim parapecie.

Sama nie wiedziałam, co zabrzmiało w moich uszach mniej przyjemnie — grzmot rozlegający się tak blisko, że niemal zadrżała posadzka pod moimi stopami czy zirytowany głos niewidocznej, acz na pewno stojącej przede mną osoby:

— Spóźniłaś się.

Zatrzymałam się wreszcie tuż pod ogromnym żyrandolem, imponującym nie tylko swoim rozmiarem, ale też zwieszającymi się z niego kryształami. Uniosłam głowę i zapatrzyłam się na nie, na to, jak ślicznie migotały w promieniach światła. Potem skrzyżowałam ramiona na piersi i zatupałam kilkukrotnie.

— Jeżeli naprawdę tak bardzo nie chcieliście, żebym wróciła, to trzeba było wysłać mi wiadomość albo do mnie zadzwonić. Oszczędziłoby to wszystkim kłopotu — zwróciłam się z wyrzutem do otaczających mnie cieni.

Najpierw usłyszałam grzmot, następnie zaś tak dobrze znany mi śmiech spływający z szerokich, marmurowych schodów prowadzących na wyższe piętra. Jego właściciel zatrzymał się u ich stóp, w odległości kilku kroków ode mnie.

— Witaj z powrotem… Natsuki. — Po wypowiedzeniu mojego imienia blade usta rozciągnęły się w zadowolonym uśmiechu, a jadowicie zielone oczy spojrzały wprost w moje. — Nie denerwuj się. Chcieliśmy po prostu przywitać cię w starym stylu.

Zastanowiłam się, czy pokrzyżowałam mu plany, nie podchodząc do niego, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, na tamtej kanapie niedaleko wejścia, czy też raczej poszłam mu na rękę, skoro dzięki temu mógł zaprezentować to dramatyczne wejście — a może raczej zejście.

 — Rozumiem, że burzę też zamówiliście specjalnie na tę okazję, aby wzmocniła efekt. Mam rację, Ayato?

Wyraz satysfakcji nagle zniknął z jego twarzy.

— Nie, to akurat zupełny przypadek. — Wyraźnie się zawahał zanim, głosem zabarwionym czymś podejrzanie przypominającym skruchę, dodał: — Jesteś zła?

Jak na zawołanie wokół nas zmaterializowali się jego bracia, wszyscy z minami wyrażającymi bezbrzeżne zdumienie.

— Podkulił pod siebie ogon! — zauważył Kanato, odsuwając się od stołu, o który się opierał.

Laito wyszedł zza moich pleców, Subaru odepchnął się od ściany, Shu zsunął się z parapetu, a Reiji cofnął się o parę kroków, żeby nie stać pomiędzy mną a Ayato, jakby się bał, że weźmiemy go w dwa ognie. Może w powietrzu między nami wyczuwał wibrujące napięcie.

Ayato zgromił Kanato wzrokiem, podczas gdy ja westchnęłam i pokręciłam głową.

— Nie jestem. — Spojrzałam kolejno na każdego z otaczających mnie mężczyzn i uśmiechnęłam się szeroko. — Miło mi, że postanowiliście przygotować dla mnie jakieś konkretne powitanie. Nawet jeżeli było dosyć pokręcone.

Ale czego innego mogłam się po was spodziewać, dodałam w myślach.

Swoją uwagę skupiłam ponownie na Ayato. Zrobiłam krok w jego stronę, a on — odgadując moje zamiary — pokonał resztę dzielącej nas odległości i mocno mnie przytulił. Jego prawa ręka objęła mnie w pasie, lewa z kolei powędrowała w górę moich pleców. Przymknęłam oczy, rozkoszując się jego dotykiem, jego bliskością, jego…

— Dziwisz się, że podkulił ogon? — Usłyszałam rozbawiony głos Laito. — Cały przypomina szczeniaczka stęsknionego za swoją pańcią.

Ku mojemu zaskoczeniu, Ayato puścił uwagę brata mimo uszu. Odsunął się nieco ode mnie, ale jedynie po to, by ująć delikatnie mój podbródek i — na oczach wszystkich zebranych — złożyć na moich ustach pocałunek. Krótki, wyjątkowo delikatny, a przy tym zawierający w sobie niewypowiedzianą obietnicę. Takie powitanie zdecydowanie mi się podobało.

Ale innym już niekoniecznie, czego dowodem był grupowy, niezadowolony pomruk. Odwróciłam się do reszty z przepraszającym uśmiechem, podczas gdy Ayato od tyłu oplótł ramionami moją talię i oparł brodę na czubku mojej głowy.

— Z łaski swojej wstrzymajcie się z takimi tkliwościami do momentu, aż znajdziecie się za zamkniętymi drzwiami — polecił z niesmakiem Reiji.

— Za zamkniętymi drzwiami robimy o wiele ciekawsze rzeczy — odparł swobodnie Ayato. Nie widziałam jego twarzy, ale byłam gotowa się założyć, że szczerzył się w tej chwili jak głupi. A ja z kolei poczułam uderzenie gorąca na twarzy.

Wśród braci rozległ się kolejny niezadowolony odgłos, Reiji w szczególności wyglądał tak, jakby już żałował mojego powrotu. Co o czymś mi przypomniało. Wycelowałam w niego oskarżycielski palec.

— A tak swoją drogą, to wcale się nie spóźniłam! — oznajmiłam w odpowiedzi na słowa, którymi powitał mnie chwilę wcześniej. Dla pewności zerknęłam na zegarek na przegubie lewej ręki. — Dotarłam tu może… kilkanaście minut później niż początkowo zakładałam? Ale od początku podawałam wam godzinę w przybliżeniu, bo wyobraź sobie, że nie mam wpływu na korki ani punktualność pociągów.

— Mogłaś to jednakże przewidzieć i lepiej się zorganizować.

Już miałam mu odparować, że przecież nie miało to większego znaczenia, kiedy moich uszu dobiegło dramatyczne westchnięcie Shu.

— A było tak cicho i spokojnie…

— Przynajmniej przestanie być nudno — odpowiedział mu Subaru. Sądząc po minach pozostałych, jego słowa nie tylko mnie wprawiły w zdumienie.

— Będziecie mieć jeszcze wiele czasu na kłótnie — zauważył Kanato, tym razem okazując się chyba najrozsądniejszym z całej naszej siódemki. — A teraz może zajmiemy się czymś ciekawszym? Jak, na przykład, jedzeniem?

— Racja — zgodziłam się z nim. — Umieram z głodu. Ale najpierw chciałabym się przebrać. Wezmę tylko swoje bagaże i…

— Ja się tym zajmę, panienko.

Niemal podskoczyłam, znowu, na dźwięk zupełnie nieznanego mi głosu. Zerknęłam w kierunku, z którego dochodził i spostrzegłam starszego mężczyznę, ubranego w charakterystyczny strój lokaja. Człowiek ten zgiął się w głębokim, eleganckim ukłonie, po czym podniósł z podłogi porzucony przeze mnie bagaż.

— Och, miło mi poznać… — wydukałam.

Mężczyzna uśmiechnął się ciepło, z kolei Reiji spojrzał na mnie spod uniesionych brwi.

— Zamknij usta, to niegrzeczne — powiedział jakby karcił małe dziecko. Czyli tak jak to robił w większości przypadków. — Zatrudniliśmy więcej służby.

Ayato poklepał mnie lekko po ramieniu.

— Przyzwyczaisz się — mruknął mi do ucha. — Potem ci wszystko opowiem, nie martw się.

 

Mój pokój nie zmienił się za bardzo podczas mojej nieobecności. Odnotowałam tylko kilka zmian, takich jak puszysty biały dywan na podłodze przed łóżkiem czy dodatkowa półka na książki, o które sama uprzednio poprosiłam. Uśmiechnęłam się, widząc, że zostałam wysłuchana.

Moje bagaże czekały już na mnie, ustawione przy szafie na ubrania, a obok, na toaletce, stał wazon z bukietem świeżych róż. Podeszłam bliżej, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Naliczyłam dziewięć sztuk, z czego sześć o czerwonych płatkach i trzy o białych. Do bukietu dołączony był bilecik z jednym krótkim zdaniem: „Witaj z powrotem”. Nie mogłam powstrzymać śmiechu, rozpoznawszy pismo Ayato.

— I co cię tak rozbawiło?

— Nie sądziłam, że jesteś takim romantykiem — odparłam, zerkając przez ramię na autora bileciku opartego o framugę drzwi.

— Nie jestem pewien, czy ma to być komplement, czy obelga.

— Oczywiście, że komplement. — Odłożyłam kartonik i musnęłam kwiaty opuszkami palców. — Dziękuję. Są piękne.

— Oczywiście, że są. — W głosie Ayato pobrzmiewało zadowolenie. — Subaru pomógł mi je wybrać.

Uniosłam brwi.

— Och? Nie przypisujesz sobie całej zasługi?

Wampir prychnął, stając bezpośrednio za mną. Jego chłodne palce przesunęły się po moim karku.

— Potrafię doceniać innych, kiedy sobie na to zasłużą. I chętnie powiedziałbym, że igrasz z ogniem… — mruknął, zastępując swoje palce ustami. — Ale naprawdę powinnaś się przebrać i wysuszyć.

Znowu się zaśmiałam, chociaż zdziwiło mnie, że potrafiłam to zrobić, gdy na skórze nadal czułam dotyk jego warg. Obróciłam się, by spojrzeć mu w oczy.

— Naprawdę się zmieniłeś.

Wzruszył ramionami.

— Wszyscy się zmieniliśmy.

 

Ayato miał oczywiście rację. Każde z nas — ja, bracia Sakamaki i bracia Mukami —przeszło jakąś przemianę na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat i choć zakres zmian był różny, to jednak wszystkich nas łączyły ich powody — staraliśmy się odciąć od przeszłości. Mieliśmy na to różne sposoby, ale wszyscy chcieliśmy po prostu wreszcie żyć po swojemu, a nie odgrywać role pionków w cudzej grze. Czy mieliśmy pewność, że na pewno tak się dzieje? Niestety nie, ale i tak próbowaliśmy.

Jedną z zauważalnych i bardzo miłych zmian, które zaszły w posiadłości Sakamakich, była obecność służby, niegdyś przemykającej jedynie chyłkiem, trzymającej się cieni i zawsze milczącej, teraz — spokojnie krzątającej się pomiędzy jadalnią a kuchnią, przygotowującej posiłek, do którego mieliśmy zasiąść. Żadna z tych osób nie wyglądała na śmiertelnie przerażoną czy zastraszoną, a gdy mnie dostrzegały, obdarzały mnie uprzejmymi uśmiechami. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, aby odpowiedzieć na każdy z nich, ale jednocześnie za bardzo nie gapić się na ten niecodzienny dla mnie widok.

Od razu, gdy tylko wszyscy zajęli swoje miejsca przy stole, rozpoczęły się rozmowy. Wymienialiśmy się nawzajem informacjami i historiami z ostatnich paru lat, z czasu, kiedy w rezydencji Sakamakich bywałam jedynie sporadycznie. Chociaż utrzymywałam z każdym z braci stały kontakt, to i tak wiele mnie ominęło — nie było to już to samo, co wtedy, kiedy po raz pierwszy z nimi zamieszkałam, kiedy widywaliśmy się codziennie, jedliśmy wspólne posiłki, jeździliśmy razem do szkoły i spędzaliśmy czas wolny… I ja też miałam im wiele do opowiedzenia.

Shu mówił właśnie o formalnych kwestiach dotyczących rodziny, którymi zajmował się teraz z Reijim — swoją drogą, niezmiernie cieszyło mnie to, że ta dwójka wreszcie nauczyła się współpracować — gdy siedzący obok mnie Ayato nachylił się w moją stronę i szepnął:

— Czemu się tak szczerzysz?

— Szczerzę się? — odszepnęłam, zdziwiona jego spostrzeżeniem. Sama nawet nie wiedziałam, kiedy zaczęłam to robić. — Chyba po prostu… brakowało mi tego — wyznałam i zatoczyłam dłonią koło.

— Moich braci? — Ayato zrobił zdegustowaną minę.

Stłumiłam śmiech.

— Między innymi.

 

Swobodne rozmowy ciągnęły się jeszcze przez chwilę, dopóki Laito niespodziewanie nie wypalił:

— To kiedy ślub?

Pech chciał, że akurat piłam, więc oczywiście zakrztusiłam się jak na zawołanie. Nóż Ayato zazgrzytał nieprzyjemnie na powierzchni talerza.

Po kilku dobrych sekundach kaszlenia w serwetkę i bycia poklepywaną po plecach przez Ayato, udało mi się wreszcie złapać oddech. Uniósłszy wzrok, od razu natknęłam się na karcące spojrzenie Reijiego, który zapewne chciał mi przekazać, że otarcie się o śmierć podczas posiłku niezgodne jest z etykietą obowiązującą w tym domu. Zerknęłam na swojego narzeczonego.

— My jeszcze nie… Nie ustaliliśmy żadnych konkretów — odpowiedziałam w końcu, a Ayato przytaknął.

— Nie? — powtórzył Laito. Nie miałam pojęcia, czy jego zdziwienie było szczere, czy też zwyczajnie sobie z nas żartował. — Jak to nie?

Znowu wymieniliśmy z Ayato spojrzenia. Jego brwi się zmarszczyły, kiedy spojrzał ponownie na brata.

— A co ci tak śpieszno? — zapytał podejrzliwie.

Laito odchylił się na oparcie swojego krzesła, jednocześnie krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Pozostali w milczeniu wodzili wzrokiem od niego do mnie i Ayato jakby oglądali jakiś spektakl. Wydawało mi się nawet, że Kanato rozejrzał się w pewnym momencie w poszukiwaniu substytutu popcornu, który mógłby w najlepsze zajadać podczas tej dziwnej dyskusji.

— Och, błagam. — W głosie Laito słychać było coś na kształt irytacji. — Zaręczyliście się całe wieki temu, od dawna zachowujecie się jak stare małżeństwo, a ty — w tym momencie wyciągnął palec w kierunku Ayato — ciągle świecisz wszystkim po oczach tym naszyjnikiem od Natsuki. Wszyscy doskonale łapią przesłanie. Więc na co wy jeszcze czekacie?

Odwróciłam się do Ayato. Nawet teraz, pomiędzy niedopiętymi górnymi guzikami jego koszuli, widać było naszyjnik ze srebrnym półksiężycem przyozdobionym pojedynczym zielonym kamieniem. Naszyjnik nawiązujący do mojego imienia, który podarowałam mu niedługo po zaręczynach, żeby on też miał coś symbolizującego nasz związek i przypominającego mu o mnie podczas mojej nieobecności. Nie spodziewałam się jednak, że będzie nim „świecił wszystkim po oczach”, jak to ujął Laito.

— No co? — burknął Ayato. — Niech wiedzą, że jestem zajęty.

Uznałam to za tak urocze, że aż wydałam z siebie zachwycone „oooo!”.

— Niech wiedzą, że jestem zajęty — przedrzeźnił go Laito. — Bracie! Za każdym razem, gdy pojawiamy się gdzieś publicznie, zachowujesz się tak, jakbyś niósł ogromny transparent z napisem: „Jestem zaręczony”. Jesteś gorszy od tych wszystkich kobiet chwalących się w mediach swoimi pierścionkami zaręczynowymi.

Jak to dobrze, że przemilczałam fakt, że sama wysłałam swoim przyjaciółkom zdjęcie pierścionka…

— Dawno nie widziałem tak wzburzonego Laito — skomentował Shu, który chyba jako jedyny spokojnie kontynuował posiłek.

— Nie jestem wzburzony.

— Dzięki za podzielenie się tym uroczym faktem na temat Ayato, ale… Wciąż nie rozumiem, skąd ten pośpiech — zwróciłam się do Laito. — Nie wydajesz się wielkim fanem instytucji małżeństwa i nie przypominam sobie, żebyś sam planował ustatkowanie się w najbliższym czasie. Więc o co ci chodzi?

Laito otworzył usta, lecz w udzieleniu odpowiedzi uprzedził go najmłodszy z rodzeństwa.

— Po prostu chce cię już mieć oficjalnie w rodzinie.

Laito wybałuszył na niego oczy, Subaru jednak zupełnie się tym nie przejął. Podobało mi się to, jak ogromną przemianę przeszedł w ciągu ostatnich lat. Nie popadał już tak łatwo we wściekłość, nie dawał braciom wyprowadzić się z równowagi, opanował sztukę odgryzania się im, i to często z wyrazem całkowitego spokoju na twarzy. Byłam z niego dumna.

Teraz wzruszył jedynie ramionami i popatrzył na mnie.

— Wszyscy chcemy — dodał z leciutkim uśmiechem.

Oczy momentalnie mnie zapiekły.

— Naprawdę? — zapytałam cicho. Powiodłam wzrokiem po twarzach zgromadzonych przy stole. — Chcecie mnie, tutaj, jako członkinię waszej rodziny?

Laito uparcie wpatrywał się gdzieś w bok, Kanato bawił się jedzeniem na talerzu, a Shu i Reiji mieli równie nieodgadnione miny. Cóż, była to niezwykle entuzjastyczna reakcja na moje pytanie.

— Naprawdę myślałaś, że przyznają się do tego na głos? — szepnął do mnie Ayato. — Wszyscy jesteśmy z tej samej popapranej rodzinki, ale oni są w tych sprawach gorsi ode mnie.

— Wolałbym, żeby Subaru wypowiadał się jedynie w swoim imieniu — odezwał się w końcu Reiji. — Ale to prawda, że temu domowi przydałaby się kobieca dłoń. — Jakiś mięsień zadrgał na jego twarzy na widok mojej miny. — Nie, nie mam na myśli żadnych perwersyjnych ani stereotypowych funkcji. Stwierdzam jedynie fakt.

— Nadal nie jestem pewna, czy mam to potraktować jako komplement…

— Ja z kolei nie rozumiem, dlaczego Laito i Subaru myślą, że ślub coś zmieni. — Shu wzruszył ramionami. — Myślałem, że już od dawna funkcjonujemy jako rodzina.

No, teraz zrobiło mi się cieplej na sercu.

Kanato mu przytaknął, a Laito westchnął dramatycznie. Rzeczywiście wyglądał na dziwnie rozdrażnionego, ale nie miałam pojęcia, z jakiego powodu.

— Dobra — odezwał się w końcu zrezygnowanym tonem. — Subaru ma rację. Nie mogę się doczekać, aż zostaniesz jedną z nas.

Chociaż kąciki jego ust uniosły się w dobrze znany mi sposób, nie mogłam pozbyć się wątpliwości wywołanych przez jego wcześniejsze zachowanie. Po moim umyśle krążyło pytanie: czy mówi szczerze? Odwzajemniłam jednak jego uśmiech. Nie chciałam na niego naciskać ani wyciągać z niego informacji, którymi najwyraźniej z jakiegoś powodu nie chciał się podzielić. Zresztą, doskonale wiedziałam, że z braci Sakamaki z reguły ciężko było wydusić cokolwiek na temat ich prawdziwych uczuć i emocji. Mury, które wznieśli wokół swoich serc jeszcze w młodości, na skutek traumatycznych przeżyć i niezwykle toksycznych relacji rodzinnych, były niezwykle trudne do przebicia. Cieszyłam się więc na każde, najmniejsze nawet pęknięcie, które pojawiało się na ich powierzchni w ciągu tych lat, które z nimi spędziłam. Niektóre pękały szybciej, inne potrzebowały zdecydowanie więcej czasu…

— Będziesz miłym, ładnym dodatkiem do tej rodziny — kontynuował tymczasem Laito, wracając do swojego zwyczajowego, zadziornego sposobu bycia. — A gdyby mój brat kiedyś ci się znudził, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Mrugnął do mnie, a następnie posłał złośliwy uśmieszek w kierunku Ayato, który wycelował w niego trzymanym w dłoni widelcem.

— Ani. Się. Waż — wycedził mój narzeczony.

— Dziękuję za propozycję — odparłam, łapiąc go za nadgarstek, nim do głowy przyszła mu myśl, żeby posłać widelec w brata. — Ale raczej nie skorzystam.

Ayato łypnął na mnie, słysząc słowo „raczej”, więc cmoknęłam go w policzek i oparłam się na jego ramieniu, żeby go pocieszyć. Wtedy głos ponownie zabrał Shu.

— Zdajesz sobie sprawę, że spadnie na ciebie wielka odpowiedzialność i presja?

Przełknęłam nerwowo ślinę.

— Tak, wiedziałam to już wtedy, gdy…

— Wy ją próbujecie zachęcić czy zniechęcić? — żachnął się Ayato, wchodząc mi w słowo. — Świetnie sobie razem poradzimy. Nie musicie się martwić ani wtryniać w nasze sprawy. A teraz koniec rozmowy na ten temat, zrozumiano?

Po pomieszczeniu rozszedł się pomruk niezadowolenia, ale szczęśliwie temat ślubu został porzucony i mogliśmy wrócić do mniej stresogennych kwestii.

 

Po kolacji wróciłam do siebie, aby rozpakować bagaże. Jakoś w połowie opróżniania walizki wyjrzałam jednak przez okno. Deszcz przestał padać, niebo było teraz czyste i rozgwieżdżone — bez zastanowienia dałam się skusić temu widokowi, porzucając walizkę tam, gdzie leżała otwarta na podłodze, i wyszłam na balkon. Zastał mnie niespodziewany widok — pod moją nieobecność, ktoś ustawił na lewo od drzwi balkonowych ławkę zarzuconą poduszkami. Mile zaskoczona zerwałam z niej folię, która miała chronić ją przed deszczem, po czym usadowiłam się wygodnie. Przede mną rozciągał się cudowny widok na ogród i wypełniające go kwiaty — było ich więcej niż zapamiętałam. Spośród nich wyróżniały się teraz gatunki kwitnące nocą, ich upojny zapach, w rześkim po deszczu powietrzu, docierał aż na balkon. Odetchnęłam głęboko, rozkoszując się tymi doznaniami.

Gdy po raz pierwszy przybyłam do tej rezydencji, nie sądziłam, bym kiedykolwiek nauczyła się postrzegać ją jako swój dom. Robiła wtedy na mnie wrażenie takiej wielkiej, upiornej i pozbawionej życia, a jej mieszkańcy przyprawiali mnie o dreszcze. Z biegiem czasu, pod wpływem przeżytych wspólnie wydarzeń, zaczęłam dostrzegać, że oblicza, które pokazali mi podczas pierwszego spotkania, były tylko perfekcyjnie wyrzeźbionymi maskami, mającymi mnie zmylić. Nawet się nie zorientowałam, kiedy wytworzyły się między nami więzi — niezwykle poplątane, ale bez wątpienia silne. Bracia Sakamaki, na swój specyficzny sposób, zaczęli się o mnie troszczyć, pomagać mi i dbać o moje bezpieczeństwo, a gdy przekonaliśmy się, że wszyscy byliśmy jedynie pionkami w grze toczonej przez ich własną rodzinę, dali mi to, co było wówczas najcenniejsze, a wcale nie tak oczywiste, jak się wydawało — wybór. Wycofali się, pozwalając, bym sama zdecydowała, co chcę od tego momentu robić ze swoim życiem. A ja z ulgą z tego skorzystałam. Coraz częściej i na coraz dłużej opuszczałam rezydencję, by nadrobić stracony czas i odbudować relacje z odzyskanym po zbyt długim czasie bratem, z przyjaciółkami, by na nowo zakosztować w miarę normalnego życia. Przez cały ten czas towarzyszyło mi przeczucie, wywołane przez zachowanie braci Sakamaki i ich zapewnienia, że w każdej chwili mogę wrócić tutaj… do domu. Bo im dłużej przebywałam z dala od tego miejsca, tym bardziej tak o nim myślałam. A w razie potrzeby mogłam też liczyć na drugi — ten, w którym był Ruki. To właśnie czyniło z obu rezydencji moje domy — obecność istot, które kochałam.

W tej samej chwili poczułam miękki materiał otulający moje ramiona i usłyszałam nad sobą głos:

— Nie jest ci zimno?

Chwyciłam za brzegi koca, żeby bardziej się nim opatulić, a potem przekręciłam głowę, spoglądając z wdzięcznością na stojącego za oparciem ławki Ayato.

— W zasadzie to jest. Dziękuję.

Uniósł brwi.

— Jest ci zimno, ale tu siedzisz bez żadnego okrycia… Odkryłaś w sobie nowe pokłady masochizmu?

Prychnęłam tylko w odpowiedzi i poklepałam ławkę, dając mu znać, żeby usiadł obok mnie. Zaproponowałam mu nawet koc — który przecież sam przyniósł — ale odmówił, więc mając go tylko dla siebie, owinęłam się nim cała jak kokonem.

Ayato zabrał głos dopiero po dłuższej chwili milczenia.

— Żałujesz?

Przeniosłam wzrok z ogrodu na niego. Minę miał poważną.

— Czego?

Zastanawiał się przez moemnt, a potem sięgnął pod koc i jakimś sposobem wyswobodził spod niego moją lewą dłoń. Palcami przesunął po tkwiącym na niej pierścionku.

— Na przykład tego.

Otworzyłam szerzej oczy, nie dowierzając, że zapytał mnie o coś takiego.

— Nie wierzę… Wielki Ayato utracił pewność siebie i ma wątpliwości co do tego, czy ktoś może go chcieć? — rzuciłam żartobliwie, a potem zacisnęłam dłoń na jego palcach, drugą sięgając ku jego szyi. Palcem wskazującym i kciukiem ujęłam zawieszony na niej srebrny księżyc. — Pozwól, że odbiję piłeczkę. Czy ty tego żałujesz?

— Nie — odpowiedział bez zastanowienia, z wyraźnym naciskiem położonym na to jedno krótkie słowo.

— Więc dlaczego uważasz, że ja mogłabym żałować? Nie ufasz moim uczuciom? Nie ufasz ich szczerości? Czy to ta rozmowa przy kolacji podkopała twoją pewność?

— Nie, to nie tak. — Westchnął, odwrócił wzrok, potarł nerwowo kark. — Wiesz, że nie jestem dobry w te uczuciowe klocki i pewnie to zabrzmi, jakbym ci nie ufał, ale naprawdę nie o to mi chodzi. Po prostu… Myślałem, że kiedy się od nas uwolnisz, kiedy przekonasz się, jakie życie możesz wieść bez nas, takie normalne i ludzkie, to może jakaś część ciebie będzie chciała odciąć się od tego wszystkiego na dobre. Że będziesz wolała zapomnieć i nigdy już nie wrócisz. Naprawdę by mnie to nie zdziwiło i nie miałbym ci tego za złe.

Z każdym kolejnym jego słowem odczuwałam coraz większe zdumienie. Nie spodziewałam się, że mógł skrywać w sobie tyle wątpliwości, tyle obaw.

— Możesz to nazwać syndromem sztokholmskim albo jakkolwiek inaczej chcesz, ale nie mogłabym tego zrobić — zapewniłam go, przenosząc dłoń z naszyjnika na jego chłodny policzek. Zielone oczy wpatrywały się we mnie z porażającą intensywnością. — Jasne, kiedyś chciałam się od was wyrwać, ale to było dawno temu, jeszcze zanim zaczęłam postrzegać was jako przyjaciół, zanim się w tobie zakochałam. Chcę tutaj być, chcę być z wami, chcę być z tobą. Nie żałuję ani swojego powrotu, ani przyjęcia twoich oświadczyn. Zrozum to, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.

— Naprawdę chcesz na dobre związać się z rodziną, która niemal doprowadziła cię do śmierci? Z całym naszym pokręconym światem? — naciskał, głosem dziwnie zachrypniętym, jakby ledwie panował nad przytłaczającymi go uczuciami.

— Po pierwsze, chcę wyjść za ciebie, a nie za twojego ojca, wuja czy matkę. Ty i twoi bracia nie odpowiadacie za ich postępowanie, jakiekolwiek więzi by was nie łączyły. Nie przyłożyliście rąk do ich pokręconych planów. A po drugie… Tak, Ayato. Powiedziałam to, gdy wsuwałeś mi ten pierścionek na palec i powtórzę to teraz, tyle razy, ile będzie to potrzebne. Tak, Ayato, naprawdę tego chcę. Chcę być z tobą i tylko z tobą, teraz i na zawsze.

Przez kilka kolejnych sekund patrzyliśmy sobie w oczy, aż w końcu Ayato nachylił się,  by mnie pocałować. Nasze usta spotkały się na słodką chwilę, rozstały się i znowu spotkały. I jeszcze raz, i jeszcze… W następnej kolejności przesunął wargi na moją szczękę, a potem — na szyję. Zadrżałam, czując na skórze jego zęby, które jednakże wcale jej nie przebiły, tylko lekko skubnęły. Gdyby to ode mnie zależało, ta chwila mogłaby trwać wiecznie.

Cofnął się wreszcie, ujmując moją twarz w obie dłonie. Kciukami gładził moje kości policzkowe, oczy mu lśniły, odbijając poświatę księżyca, a kąciki jego ust po raz kolejny tego dnia uniosły się w zadowolonym uśmiechu.

— Chyba zapomniałem wspomnieć, że cieszę się, że wróciłaś — oznajmił, obejmując mnie w pasie i przyciągając bliżej.

Wtuliłam się w niego, składając głowę na jego klatce piersiowej. Przepełniała mnie ulga i radość.

— Ja też się cieszę. I zrobię wszystko, żeby rozwiać twoje wątpliwości.

– Wszystko? — powtórzył z entuzjazmem godnym dziecka, przed którym postawiono wszystkie jego przysmaki.

— O nie, już masz jakiś pomysł?

— Nawet kilka.

Zaśmiałam się wprost w jego koszulę, a on prędko mi zawtórował.

Naprawdę dobrze było być z powrotem.

 

__________________________

Cześć! Mam nadzieję, że pierwszy miesiąc 2024 roku był dla Was dobry… i że spodobała się Wam przygotowana przeze mnie niespodzianka! Na pomysł napisania tego właśnie one shota wpadłam podczas szukania sposobu na uczczenie 10 rocznicy istnienia bloga. Początkowo wahałam się, czy go zrealizować, ale ostatecznie stwierdziłam, że co może być lepszego na 10 rocznicę niż powrót do jednej z tych historii, od których wszystko się zaczęło? I to powrót w postaci one shota fabularnie osadzonego  10 lat po wydarzeniach z prologu? Może akurat któremuś czytelnikowi/którejś czytelniczce mojego fanfiction z DL zrobi się miło… Cóż, w każdym razie mi wydawało się to dobrym pomysłem. Będzie mi miło, jeśli podzielicie się własnymi przemyśleniami w komentarzach ;) 
Do następnego razu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz