Tytuł: Czerwone Zwoje Magii
Autorzy: Cassandra Clare, Wesley Chu
Seria: „Najstarsze Klątwy" (tom 1) / uniwersum Nocnych Łowców
Tłumacz: Michał Szalbierski
Wydawnictwo: WE NEED YA
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 472
Gatunek: fantasy
Opis z czwartej strony okładki: Jedyne, o czym marzył Magnus Bane, to podróż po Europie z Alekiem Lightwoodem — Nocnym Łowcą, który wbrew przeciwnościom losu w końcu został jego chłopakiem. Jednak gdy tylko para zadomawia się w Paryżu, przybywa stary przyjaciel z wiadomościami o sławiącym demona kulcie zwanym Szkarłatną Ręką. Kult został lata temu założony przez Magnusa dla żartu, teraz pod nowym przywództwem dąży do wywołania chaosu na całym świecie. Magnus i Alec wyruszają w pogoń po Europie, aby wyśledzić Szkarłatną Rękę i ich nieuchwytnego nowego przywódcę, zanim zgrupowanie spowoduje więcej szkód. Magnus i Alec będą musieli zaufać sobie bardziej niż kiedykolwiek — nawet jeśli oznacza to ujawnienie tajemnic, które chcieli zatrzymać tylko dla siebie.
[Wszystkie cytaty przywołane w niniejszej recenzji pochodzą z powyższego wydania. Liczby w nawiasach oznaczają numery stron].
Przykro mi to pisać, ale dawno żadna książka tak bardzo mnie nie zawiodła. Miałam wobec niej duże oczekiwania — wygląda na to, że zbyt duże — i dlatego też rozczarowanie było równie pokaźnych rozmiarów. Z tego właśnie względu, tak dla odmiany, rozpocznę recenzję od minusów tej powieści.
Fabuła zapowiadała się obiecująco — osadzona w tak lubianym przeze mnie uniwersum Nocnych Łowców skupia się na przygodach Aleca i Magnusa — moich ulubionych bohaterów i ulubionej pary zarazem — podczas ich wspólnych wakacji w Europie. Wyjazd ten pod względem czasowym ma miejsce jakoś mniej więcej w połowie serii „Dary Anioła” i został w niej wspomniany. Po latach Clare, tym razem w duecie z Chu, wróciła do tego wątku, by zaprezentować go w pełnej okazałości i zdradzić czytelnikom rzeczywisty przebieg tych romantycznych w założeniu wakacji. Pomysł jak najbardziej ciekawy, wykonanie — przeciętne.
Zacznijmy od warstwy językowej, ponieważ ona — dobór słów, sposób konstrukcji zdań oraz styl wypowiedzi, tak bohaterów, jak i narratora — w znacznym stopniu wpłynęła na mój odbiór Czerwonych Zwojów… Po części wina spoczywa w tej kwestii na autorach, a po części — na tłumaczu. W wielu przypadkach musiałabym sięgnąć do oryginału, żeby rozstrzygnąć, kto jest odpowiedzialny za taki, a nie inny kształt tekstu, ale w niektórych jest to dosyć proste. Tak oto mogę np. założyć, że kiedy Alec mówi o swoim „związku” z Jace'em (s. 56) albo o „związku” Clary i Isabelle (s. 64–65), winę ponosi tłumacz. Teoretycznie słowo „związek” nie zostało w tych fragmentach błędnie użyte, trzeba jednak przyznać, że w języku polskim w pierwszej kolejności kojarzy się dość jednoznacznie — jako związek romantyczny — a taki w obu tych przypadkach nie występuje. Bezpieczniej byłoby więc wybrać słowo „relacja” (najpewniej w oryginale padło słowo „relationship”, więc takie tłumaczenie byłoby poprawne). Druga językowa kwestia, która mi przeszkadzała — konsekwentne stosowanie formy mianownika w miejscu wołacza. Zdaję sobie sprawę, że takie wykorzystanie form mianownikowych jest coraz popularniejsze, szczególnie w mowie, ale oficjalnie wciąż jest uznawane za niestaranne. Dodatkowo, według mnie, niektóre dialogi wręcz prosiły się o użycie wołacza. Sama w wypowiedziach moich postaci stosuję celowo takie rozwiązanie, jednak staram się go nie nadużywać — w przypadku Czerwonych Zwojów… tłumacz korzystał z niego chyba w każdym przypadku — a w każdym razie na tyle często, że zaczęło mnie to dość szybko drażnić.
Kolejny problem językowy stanowią powtórzenia — o ile na ogół uważam, że jako użytkownicy języka polskiego jesteśmy na ich punkcie zbyt przeczuleni i drobne powtórzenie tu czy tam (nie mówię o powtórzeniach stosowanych celowo) nie zaszkodzi, o tyle w Czerwonych Zwojach… można znaleźć fragmenty, w których aż do bólu rzucają się w oczy. Poniżej jeden z nich. Za pomocą pogrubienia wyróżniłam powtarzający się spójnik:
Schody zapadły się od samej góry klatki, a na półpiętrze widniała tylko poszarpana krawędź. Alec odbił się i wyskoczył, a Lily i Elliott podrzucili go, dodatkowo rozpędzając. Wylądował na górze i pomachał im, zanim ruszył dalej. Odmachali mu, a Rafael obserwował to wszystko z rękami założonymi na piersi.
Także i w języku, którym posługiwali się zarówno bohaterowie, jak i narrator, coś mi nie odpowiadało. Miałam wrażenie, że momentami był on wręcz infantylny — podobnie, zresztą, jak zachowanie postaci. A gdy już o nim mowa, to dodam również, że w paru momentach brakowało mi w nim konsekwencji — w jednej scenie Magnusa ogarnia gwałtowna rozpacz i wściekłość, a już w następnej nie pozostaje po nich żaden ślad, zastępuje je za to postawa lekkoducha, sypiącego żartami i sarkazmem. Nawet jeżeli miała to być jedynie gra, to i tak brakowało mi chociaż jakiejś drobnej wzmianki o wciąż tlących się we wnętrzu Magnusa resztkach tych emocji. Bo nie chce mi się wierzyć, że miałyby w tak krótkim czasie całkowicie wyparować. Takie same wątpliwości wywołała we mnie scena z końca powieści, w której Magnus wyraża swoje obawy co do zadowolenia Aleca z minionej podróży, po czym, usłyszawszy chwytającą za serce odpowiedź swojego partnera, w żaden sposób jej nie komentuje — nawet w myślach — tylko od razu zmienia temat.
Wydaje mi się także, że Clare i Chu nieco spłaszczyli charaktery bohaterów, poświęcając je na rzecz tego, by książka była zabawna i urocza. Jasne, humor i urok to cenne elementy historii, szkoda jedynie, że w tym przypadku przesłoniły wszystko inne, w tym odrobinę głębi, na którą liczyłam.
Minusy, które wymieniłam, mogą wydawać się zaledwie drobnymi zgrzytami, jednak gdy się je zsumuje, to niestety psują obraz całości. Tym bardziej, że jest ich o wiele więcej — pozwoliłam sobie pominąć omawianie literówek czy przekręconych imion.
Mimo wszystko, tak jak już wspomniałam na początku, podobał mi się zamysł tej powieści, zawarty w niej humor (nie brakowało tekstów, które szczerze mnie rozbawiły) oraz to, że autorzy ponownie uchylili rąbka tajemnicy, którą jest przeszłość Magnusa. Niestety zabrakło mi w niej tego specyficznego uroku, który zapamiętałam z „Darów Anioła” i „Diabelskich Maszyn”, a który to sprawiał, że poprzednie tomy składające się na uniwersum Nocnych Łowców czytało mi się z taką przyjemnością.
— Widzieliśmy się pod koniec poprzedniego tysiąclecia. Z tego, co pamiętam, byłeś wtedy szczególnie zainteresowany buddyzmem?
— Tak, słuchałem Nirvany.
(s. 169)
Na razie robię sobie przerwę od tego uniwersum, ale całkiem prawdopodobne jest pojawienie się w przyszłości recenzji kolejnych tomów wchodzących w jego skład. Tymczasem pora na nieco inne powieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz