Czyli Apollo zamienia się w zombi
Twórczość Ricka Riordana jest mi znana od lat, a jego samego mogę śmiało zaliczyć do grona moich ulubionych pisarzy. Moja przygoda z nim, jak i zapewne w przypadku sporego grona jego czytelników, rozpoczęła się od najsłynniejszej z napisanych przez niego serii, czyli oczywiście od cyklu Percy Jackson i bogowie olimpijscy. Później kolej przyszła na jej kontynuację — Olimpijskich herosów. W międzyczasie zaczęłam również czytać Kroniki rodu Kane oraz Magnusa Chase'a i bogów Asgardu, ale niestety do tej pory nie miałam okazji ich skończyć. Jak można zauważyć już po samych tytułach wymienionych serii, Riordan sięga w nich do mitologii — greckiej, rzymskiej, egipskiej oraz nordyckiej. I tyle wystarczyło, by przyciągnąć moją uwagę, bo co tu dużo mówić — taką tematykę lubiłam od zawsze. Kiedy dowiedziałam się, że Riordan pracuje nad nowym cyklem i to opowiadającym o moim ulubionym mitologicznym bóstwie (zarówno pod względem wizerunku z przekazów stricte mitologicznych, jak i tego wykreowanego przez pisarza w jego poprzednich seriach), stwierdziłam, że nie ma możliwości, żebym go nie przeczytała. Od tamtego czasu ukazały się 4 z 5 zaplanowanych tomów. Wszystkie 4, przeczytane, stoją ładnie na mojej półce, czekając na swojego ostatniego towarzysza.